Willi

- Chodźże, głupia! – syknął zza zasłony, zniecierpliwiony, ciekaw.
Dość miał czekania na tę głupią kozę. Powolne kroki. Szelest sukni. Wreszcie podeszła.
Cały ten teatr ze spuszczonym wzrokiem, ta kokieteria wstążek, niby niechcący rozplątanych i unoszących się na wietrze, niczym w zaskoczonym oczekiwaniu wyjaśnień. No i ten unoszący się jak żagiel gorset, obiecujący tak wiele, tak pysznie różowy, pełny oczekiwań.
- Pan wołał, Mistrzu? – spytała niepewnie, trąc czubkiem trzewika o brudne deski sceny. – Wszak próba zakończona, wszyscy strudzeni pracą oczekują Pana w pubie, Sir.
Ostatnie słowo wypowiedziała z przekąsem, niby przez przypadek kpiąco. Hmmm… A zatem uważa, żem hołota. Może i mam szczęście (chwilowe) u dostojnych panów, ale prędzej czy później skończę pod kościołem z wyciągniętą ręką… I kto by przypuszczał, że będzie stała na straży swej wątpliwej cnoty. No, dalej, jaka jest twoja cena, dziwko?!
- Znajdujesz się w kręgu moich czarów, dziecino słodka. – Uśmiechnął się lisio. – Ktoś właśnie w tej chwili kradnie twą duszyczkę niewinną, by ponieść ją na skraj wyobrażalnej rozkoszy.
Nie owija w bawełnę, drań. Myśli zapewne, że tu wszystkie jak te dziewki z prowincji, co za pintę dadzą się obmacać, za dwie – wyssać, za trzy – będą przed śmiercią, w klątwach, przywoływać imiona ojców swoich bękartów…
- Mnie interesowałaby raczej niewyobrażalna rozkosz. Niewiele masz Pan do zaoferowania. – Przesłała mu kąśliwy uśmiech. – My, ze stolicy, nie ograniczamy się do powierzchownych emocji, lecz staramy się zejść do piekieł. – Podniósłszy dumnie podbródek, patrzyła wyzywająco.
A to cholerna jaśnie pani wielka, piekielna kusicielka… Odpowiada jej ta zabawa i oczekuje więcej. Mam się płaszczyć, by raczyła obdarzyć mnie choćby najpodlejszą pieszczotą. Mam zrobić z siebie okiełznanego durnia, który za jedno westchnienie odda godność i władzę. Dobre sobie…
- Rozkazuj Pani, bij, wyzywaj i karz, tylko powoli, bom takiej przyjemności łasy. – Dorwał się do jej pięknej twarzy. Ściskając mocno podbródek, przyciągnął do siebie oburzone usta i chciwie je ssał, maltretując tkaniny gorsetu.
Nagle odeszła mu cała ochota na tę dziewuchę. Nie smakowała, ignorantka, głupia kura, która od czasu do czasu pragnie przyciągnąć uwagę indora… Nic z tego nie będzie.
- Wybacz, nieustępliwa niewiasto, schłodziłaś me lędźwie swoim bezczynnym trwaniem. Jesteś dla mnie jak posąg. Dla rzeźbiarza znaczyłabyś rozkosz, dla mnie, niczym nie jesteś jak przeszłością… - I odszedł.

***

- Will, nie pokazałeś mi jeszcze swej żony, choć ponoć jej portret wisi u ciebie w mieszkaniu. Nie widzę go jednak. – Poskarżył się pijany głos.
Faktycznie, izby nie oświetlano, wpadał tu jedynie słaby promień księżyca. Nie zapalona świeca spała bezsennie, nieżywa jeszcze, lecz już martwa. Głos nasilał się i nasilał. Wreszcie powstała jasność a za kotarą przylegającą do ściany za łożem, wyłoniła się twarz, mała twarz na skąpym tle, twarz intrygująca.
- Will, ona jest…. – W pijanym zachwycie płomień świecy zawirował. – Will, ona jest piękna. Czekoladowe, falujące włosy, nieufryzowane, spływały lekko po białej szyi. Duże oczy, brązowe, gęste brwi, blado różowe usta. Smutek, tęsknota, zwycięstwo. Prosty, wąski nos. I spojrzenie, pod którym wszelkie grzeszki wierciły się niespokojnie.
- Ale wiesz, Will, ja ją znam. – Rzekł pijany głos.
- Niemożliwe, mój druhu, niemożliwe. – Odpowiedział kpiąca, lejąc wino do ust kompana.
- Zapewniam cię, że tak, ja tę twarz znam. – Upierał się jeszcze bardziej pijany głos.
Chwila milczenia ukoiła wyrwaną ze snu noc. Kompan wylądował na podłodze. Wśród krzyków i śmiechów, Willi pochylił się nad nim i spojrzał mu prosto w oczy.
- Ja wiem. – Powiedział tamten, powoli wstając, powoli poważniejąc. – Ona jest bardzo podobna do ciebie.
- Prawda, że piękna? – Z miłością rzucił okiem na portret.
Wiedział, że pewne sprawy zakończyły się przed chwilą, że już nigdy noc nie ujrzy swojej prawdziwej twarzy. Pięknej twarzy, odrzuconej, wiernej a obcej.
– Tak, jesteśmy podobni, bardzo. – Zasmuciwszy się, usiadł na podłodze.
Zdał sobie sprawę jak bardzo do niej tęskni, choć w życiu nie wróciłby do niej za życia. Dopiero na starość, gdy już będzie bogaty, gdy doprowadzi budowę teatru do końca, gdy będzie mógł zejść ze sceny cicho i spektakl się nie zerwie martwą ciszą. Wtedy do niej powróci, choć już nie tak pięknej, nie tak bliskiej. Teraz się jej wyrzeka. Wyklina ją.
Wstał, zdjął obraz ze ściany i z hukiem roztrzaskał o podłogę.
- Co robisz, Will, co robisz?! – Odarty rękaw wisiał smętnie w zaciśniętej dłoni przyjaciela.
– Will, przecież ty ją kochasz. Dlaczego?
- Właśnie dlatego, że ją kocham. – Powiedział, kopnął resztki ramy pod ścianę, wtarł mocno podeszwą twarz, która jeszcze starała się bronić.
Powoli wszystko się zatarło.

- Reszta jest milczeniem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

zapach

Poranek w Warszawie

Burza