Poranek w Warszawie

Nie zdążyłem na pociąg. Patrzyłem smętnie jak sunie wolno jakieś 200 metrów ode mnie. Nie spieszy się. Jednak na tyle mu pilno było, że mnie nie zabrał. Cholera jasna. Znów czeka mnie telefon do ludzi i seria zawierających sześciany przeprosin.

- Dzień Dobry. XXX z tej strony. Chciałbym przeprosić, nie dojadę na czas. Tak, tak, te prace na drogach wykończą każdego. Bardzo mi przykro, że tego nie przewidziałem, jednak wczoraj wieczorem jeszcze nie było tego całego bałaganu. Nie, skąd, poradzę sobie. Przepraszam, że tak wyszło. Nie, myślę, że szybciej będzie dojechać pociągiem. Tak, tak. Przepraszam raz jeszcze, bardzo mi przykro. Do zobaczenia.
Spociłem się. Zawsze się pocę, gdy kłamię. Mój samochód od tygodni stał w garażu, zaniedbany, niekochany, z rzężącym rozrusznikiem, który krztusił się i dusił, i dalej nic. Postanowiłem ruszyć to moje zapleśniałe ciało do hali dworcowej i kupić bilet na następny pociąg. Otworzyłem drzwi. Powitał mnie odór niemytych ciał. Bezdomni mieli tu bazę dzienną, ale od początku wiosny zostali stąd „wyproszeni”. Nikt z obsługi nie wpadł na pomysł totalnego wietrzenia i dlatego, co to za różnica, czy ci nieumyci tu są, czy ich nie ma. Zapach mówi, że są. Zostali, choć na chwilę wyszli uzupełnić chemię we krwi, zerknąć ukradkiem na dorastające w oddali dziecko, wyżebrać grosz, wywalczyć pieniądz, wrzucić kawałek jedzenia na owrzodzone wyrzuty sumienia, pogadać z Denkiem i Baskiem, nakarmić psa, który wiernie od wczoraj pilnuje wózka na Mokotowie. Tu trochę butelek, tam, żelazny interes i parę groszy wchodzi. A pies dostanie miłość i wdzięczność. Takiemu psu to nawet bezrobotni zazdroszczą.

- Jeden bilet do Krakowa, proszę. Na następny pociąg. O której odjeżdża? Dobrze, przeczytam sobie. Ile płacę. Dobrze, poczekam.

Wyremontowano halę, postawiono nowoczesne kasy, posadzono niereformowalne baby, które robią łachę od dwudziestu lat z okładem.

- Bardzo pani dziękuję. – mówię nieszczerze.

Jestem tchórzem, powinienem coś napomknąć o jej zachowaniu, chociaż minimalnie dać upust swojemu niezadowoleniu. W końcu jestem klientem. Eh, może dziesięć lat temu i otworzyłbym tą tchórzliwą gębę i coś pysknął, ale dziś? Po tych dziesięciu latach w Polsce, klient znowu wart jest nic nie wart, jak nie ten, to przyjdzie następny. Jednostka nie istnieje. Jedyne jego prawo to domagać się swoich praw. Niewielu z tego korzysta. Bo godność to czas i pieniądze. I nerwy. Za dużo nerwów. Jakieś sądy, rozprawy ciągnące się latami. Więc ludzie wybierają spokój oplutych twarzy. A tym chamulcom puściły wszelkie hamulce. Tak jest w sektorze tzw. usług. Po drugiej stronie barykady siedzą obmierzłe baby, z tłustymi włosami i brudnymi paznokciami, nieprzyjazne, powolne i gnuśne. Władczynie naszych towarów. Władczynie naszego czasu. Robiące wielki problem z przyjęcia pieniędzy, wydania reszty, jak teraz, w kiosku.
- A drobnych to pan nie ma? No to co ja mam teraz zrobić, iść rozmienić? No co pan, z kasy mam wyjść? Jak Se pan rozmieni, to ja panu sprzedam.

No rzesz, kurwa mać!.

Poszedłem, se kupiłem gdzie indziej i idę z moim biletem w kieszeni zastanawiając się, co mam przez te, przez los mi dane, półtorej godziny robić. Poza halą, rzecz jasna, bo już mi się niedobrze od tego smrodu robi. Jak tu ludzie mogą jeść? Postawiono bufecik na samym środku tego syfu a ludzie w nim czują się jak w kawiarni na Nowym Świecie. Szczebioczą, uśmiechają się i smakują tę lurę kawową z torebki, zalaną wrzątkiem. Są szczęśliwi siedząc w tym smrodzie i brudzie. Zupełnie im to nie przeszkadza. Może dlatego, że mają siebie? A nie, tam siedzi jakiś smutny typ z gazetą. Pije kawę z plastykowego kubka. Nie pasuje tu ten jego garnitur od znanego projektanta i najnowszego trendu koszula w jakieś kiczowate, kwieciste wzory. A kwiaty piękne, stworzone po kwasie, żółto-fioletowe. No i ten krawat, rany boskie! Zielony, grubaśny, z wymyślnym węzłem gordyjskim. Wygląda jak gąsienica na zaropiałym liściu kapusty. Pamiętam, moja babcia w latach siedemdziesiątych miała podobny szlafrok, w takie jakieś oczojebne cwiety. A zatem super-hero-lover lat początkowych dwudziestego pierwszego wieku nosi się jak moja babcia, tylko drożej. Nie wspomniałem o cynglach. Gruba czarna oprawa, po bokach wzór fioletowy. Srogi wyraz twarzy. W zasadzie nie widać twarzy. Jedynie te a’la suzinowe okulary. Ciekawe, co facet powiedziałby, gdybym zjawił się przed nim, nawiedzając to jego pędzące, finansowe życie i powiedziałbym:

- Jesteś koszmarem moich wspomnień. Babcia też czytała gazetę. Zakładała grube okulary dziadka i czytała zaśmiewając się do łez. Jesteś trendy aż do bólu i mnie właśnie boli. Nie jesteś moją babcią, nawet się nie uśmiechasz. Założyłeś jedynie jej szlafrok i okulary. A przecież ona odeszła.
I wyobrażam sobie typa w szlafroku mojej babci i za dużych, przyciemnianych okularach, siedzącego u niej w kuchni przy gigantycznym parapecie, na którym gardenia i pelargonia w pełnym słońcu. I czuję jak mi się smutno robi, bo to już nie wróci. I ten zapach, dzieciństwo, meble, to wszystko, należące teraz do umarłego świata moich żywych wspomnień. I już nie śmieję się do siebie z tej wizji, już płaczę.
Krowa na dachu przystanku autobusowego odciąga mnie od wspomnień. Stoi sobie takie zwierzę jak gdyby nigdy nic. Krowa w centrum miasta, spoglądająca beznamiętnie na hotel, który swego czasu był symbolem kasy i nowoczesności. Niedawno oglądałem film dokumentalny o jego budowie, i uderzyła mnie pudełkowatość obiektu. Klitki, cztery na cztery, kąty proste, wszystko takie gierkowskie. No i obraz był szary, więc super-hotel też był szary. Szary, wielki słup góruje nad miastem. Źle powiedziane, miał był górować, ale się nie udało. Wieża za niska. Są wyższe i będą jeszcze wyższe. Pniemy się, tworząc kolejne wieże Babel. Pamiętam, że ciekawie prezentowała się na nim choinka ze światełek. Choinka była wysoka. A mnie zawsze zastanawiało, czy te migające światełka nie drażnią klientów, usiłujących chyba w tym hotelu spać. Kiedyś, w Toruniu, dostaliśmy pokój w hotelu, z balkonem, na barierce którego zawieszono burdelowo różowy neon. Trochę czasu zajęło nam barykadowanie okien, by odgrodzić się od tego świecącego koszmaru. No, chyba, że tu, klient z poświęceniem. Proszę bardzo, ja dla firmy, której płacę, mogę zrobić wszystko. Poświęcić mój sen, spokój, dobry humor. Mogę nawet zachwycić się pomysłem, przez który dręczą mnie złe sny i uznać, że faktycznie, będąc z dala od domu, czuję się bardziej Christmas.

Ale ja o krowie… No właśnie, stoi sobie krowa europejska i patrzy z góry na tłumy mieszczuchów bardzo polskich, przemierzających w owczym pędzie przestrzenie, by znaleźć się często tam, gdzie nie powinni. No i ci uczniowie, czy studenci, tak rzucający się w oczy, bez obłędu w oczach, bez otchłani strachu, siedzą spokojnie na schodkach i gadają o wszystkim i niczym i śmieją się i jest im dobrze. Reszta konwulsyjnie przerzuca swoje ciała z jednej strony na drugą, tupie w niedoczasie na przystankach, zerka na zegary, które otaczają zewsząd i na jeden wiszący jak dzwon przeznaczenia nad miastem, zegar wieżowy Pałacu. Tego pałacu, którego wstydzą się wszyscy oficjele, nasi napuszeni miejscy i gminni (przepraszam, dzielnicowi) urzędnicy, którzy ścierpieć Pałacu nie mogą, którzy chcą go zabudować, którzy w tej wielkiej plątaninie pomysłów i projektów, utworzą na placu sieć szklano-stalowych pudełek z nieogarniętą ilością towarów i nikomu niepotrzebnych dóbr, więcej i więcej, sklepów, ciuchów, barów, kosmetyków, torebek, sztucznych misiów, butów, różowych, plastykowych psitek przechadzających się po center, nażelowanych, obślizgłych kolesi, niedorżniętych businesswoman, nawiedzonych katechetów, nadzianych małolatów z modnym zaczesem, paru skulonych szarych myszy i mnie, który jak zwykle wszystkich nie lubi.

Urzędasy mego miasta to przedziwna kasta, która to, co widzę, za swoje uważa, moje świętości bezmyślnie znieważa, trampoliną do władzy moje miasto, wyrabiają je jak bezkształtne ciasto, kleją ludziki, kariery, bajery, doklejają do miasta kolejne bariery, finansową, podatkową, manipulacyjną i wszelaką inną, robią z mego miasta megawiochę, w której jak u siebie mogą się czuć potem. – taki hiphop (pseudo). Okropnie brzmi, choć adekwatne do tego, co, co robią te małe ludziki z moim miastem. Ile nieprzemyślanych decyzji, rozbabranych dróg, poniszczonej zieleni, kiczu i folkloru dzięki tym przyjezdnym obywatelom, którzy uważają się za warszawiaków po dwóch miesiącach pobytu w tych dusznych przestrzeniach, pędu i szarości. Bo oni są już u siebie. Podobnie jak kiedyś Rusek i Niemiec. Też swojacy. Jacy tacy. Każdy w tym mieście napaskudził i odszedł Jednakże ta urzędnicza chołota ma jeden cel – złapać stołek w sejmie, senacie, komisjach i instytutach, czyli szeroko pojętej ADMINISTRACJI i za wszelką cenę nie puścić, nie dać się odsunąć, żeby nie Go Home! Rdzennych mieszkańców poddadzą lustracji i ich wysiedlą, bo każdy z tutejszych to albo AK, albo harcerz, albo czerwony, albo inny i przez inne miasta znienawidzony. Bo wszyscy odbudowali swoją stolicę i do dziś nam tego nie mogą wybaczyć. Zostanie jedynie skalana odwieczną głupotą i nienawiścią nacja narodowa, biało-czerwono-czarna, marki popularna, z nieodzowną słomą w butach, białą skarpetą, z krzyżem na piersi i bogiem na opitej, bezmyślnej, tępej gębie. I znów, kurwa, wiara, ojczyzna, cnota, czyli pasy cnoty, czyli rodzenie, rodzenie, rodzenie i ta łapa wyciągnięta do instytucji społecznych, trzecie pokolenie bezradnych dzieci narodzonych. A po chuj? Nikt nie wie, ale płacą i dobrze, bo tak to po katolicku, rodzić i bulić na te narodzone, bez perspektyw, bez możliwości, bez umiejętności, kolejne pokolenia Polaków, co to ich rzeczywistość przerosła. Nowi wyborcy kolejnego p… osła, produkcja masowa tępego elektoratu, który za swego ma chama, prostaka, idiotę, z wyrokami watażkę, co sobie immunitetem swe popeegierowskie ryło wyciera rękawem i smarcze na salony, w których kiedyś Piłsudski, Mościcki, Paderewski. Wpuściliśmy świnie na salony, ziszczony sen niepełnosprawnego umysłowo, rządzi nami wciąż jakiś „weselny” gość. A, Polaczki, Polaczki, niczego się nie nauczyli, choć w dupę dostali i ledwo wstali, ale jak wstali, to zaraz nasrali, zbrukali, obrzygali, jeden drugiego za mordę…
Moi kochani współobywatele. Kochać ich? Skąd tyle miłości brać? Z kościoła? Dobre sobie. Kiedy na pogrzebie mojej bliskiej ciotki, kiedy to w bólu opłakiwałem chwile, które już nie wrócą, wyrósł spod ziemi facet w sukience z tacą w ręce. Parę banknotów i monet tam było. Patrzyłem na niego nieprzytomnym wzrokiem, kiedy ten postanowił mi wyjaśnić cel swojego pojawienia się:
- No, ile pan daje? – zadzwonił monetami.
Zdębiałem. Połowa kościoła wypełniona była jakimiś obcymi starymi kobietami. Wszystkie się nagle odwróciły w naszą stronę, złowieszczo patrzyły, już zostałem oceniony. Czułem się jak w jakimś amerykańskim horrorze. Zapadnięta dziura i atakujące staruszki.

- Bóg zapłać – odparłem bez sensu, ale trafnie.

Odszedł mrucząc nieprzyjaźnie pod nosem. I niby nic, ale potem moja rodzina na tzw. stypie zaczęła się mnie czepiać. Że jak mogłem. Na pogrzebie ciotuni. Toż by jej smutno i przykro było. O ile pamiętam, ciotunia miała trzech mężów i, o dziwo, trzy śluby kościelne. Chadzała na mszę rzadko, bo i po co. Wolała siedzieć na ławce w parku, karmić ptactwo i śmiać się do dzieci. Zawsze uważała, że to więcej warte niż bezmyślne klepanie paciorków.

- Nie muszę się reklamować w kościele. Już nie szukam męża. Hahaha. Miałam szczęśliwe życie. Nie muszę chodzić tam, by pokazać ludziom, jak bardzo nagrzeszyłam, to teraz muszę odpokutować. Widać, nie grzeszyłam tak wiele w porównaniu z moimi sąsiadkami, które całymi dniami siedzą w tym dusznym i zimnym pomieszczeniu, pleśniejąc jak te mury, zapominając o słońcu. A potem są zgorzkniałe i głupie. Nie wiedzą, co się dzieje na zewnątrz. Nie wiedzą, co to DVD!

Ciotunia zamówiła odtwarzacz płyt DVD i z wielką ochotą wypożyczała filmy na mieście. Była bodajże najstarszym członkiem klubu filmowego przy domu kultury. Nie wierzę, że miałaby mi za złe, że nie dałem tym nierobom mojego ciężko zapracowanego grosza.

Zapaliłem papierosa. To teraz nie uchodzi, żeby tak na ulicy palić, ale co tam. Przecież nie wyrzucę kiepa na chodnik. Samochody stają na światłach. I jak na zamówienie. Bryczka yariska, czerwona, za kierownicą efektowna blondyna w czarnych okularach. Otworzyło się okna, pojawiła zadbana dłoń, prosto od manikiurzystki, i bach, kiepa na drogę. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Za mną tłumek na przystanku, przede mną wiadukt i droga na Ochotę. Mieć ochotę na Ochotę. Ciekawa nazwa, prawda? Z przejścia podziemnego wyszedł starszy pan z psem. Jamnik, zdaje się, trochę otyty i już siwiejący na pysku. Jego pan, typ Starszego Pana, w garniturze, choć upał. Drepczą sobie dwaj Starsi Panowie na spacerek poranny. Tylko po jaką cholerę tu, gdzie ani kawałka trawki, ani krzaczka, nic, tylko beton, beton, beton. Widać, nie przeszkadza, bo pies się właśnie wykupciał przy przystanku. Pan wyciągnął chusteczkę, wziął kupę i wyrzucił do śmietnika przystankowego. No i się zaczęło. Jakaś baba zaczęła ujadać:

– Co pan tu robi?! Co pan?! Psie gówno do śmietnika? A nie pomyślał pan, że bezdomni w tym śmietniku śniadanie mają? Co pan sobie wyobraża? Jak się ma psa, to po nim sprzątać trzeba!!!
Starszy pan tłumaczy, że posprzątał właśnie.

- No co pan?! Co znaczy posprzątał? W kieszeń se pan te gówno weźmie a nie wśród porządnych obywateli się taki cham zachowuje! Co to jest? Śmietnik na śmiecie czy na gówno psie?
Zastanawiam się, czy ta paniusia nie zalakierowała sobie przypadkiem mózgu dziś rano. Może wpadła jej szpila do włosów do ucha i drąży dziurę w szarej masie? Starszy pan pokiwał tylko głową i się oddala. Pies patrzy ze zdumieniem, że homo sapiens sapiens potrafi tak donośnie szczekać. Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę z istoty sytuacji? Bo istotą sytuacji gówno było. I tyle.

Swoją drogą, nasze wojujące o podniesienie kultury wśród narodu miasto, czyli ADMINISTRACJA, nie wpadła na pomysł wystawienia specjalnych koszy na psie odchody. Wydała tylko zarządzenie (rozporządzenie, czy innego rodzaju ważny dokument), że za psie odpowiadają właściciele i że będą kary, kary, kary. Najpierw karali babcie sprzedające na przystankach truskawki. Strażnicy miejscy, rosłe chłopy, roztrząsali kwestie podatkowe nad głowami babuleniek, co to do marnej emerytury dorabiały. I karali, karali, karali. A obok szło paru napakowanych dresów z piwkiem, kurwili na całą okolicę, HWDP i tym podobne, kurwa, kurwa, pluli na chodnik, wywalali te puszki z hukiem na jezdnię i nic. Nikt ich nie karał, nie karał, nie karał. Straż udawała, że babcia większym zagrożeniem dla porządku publicznego. Inna sprawa, że babuleńka nie nawieje, w mordę nie da, pitbulla nie spuści. A za kolejne raporty o odniesionym sukcesie w walce z przestępczością strażnik dostanie awans lub nie dostanie wymówienia z pracy. I będziemy mieli przynajmniej służby patrolowe, co to nad naszym życiem i mieniem czuwają. Żeby nam truskawki nie smakowały, broń boże.
A’propos pies pitbull. W sąsiedniej klatce mieszka sobie matula z syneczkiem. Syneczek ma jakieś dwadzieścia pięć lat, maleństwo nie pracuje, wątłego zdrowia, włóczy się całymi dniami, przesiadując pod kioskiem z piwem. A matula wiekowa z renty usiłuje dom utrzymać i wspaniałego zwierza wykarmić. Bydle wielkie i żre pewnie za dwóch. Bydle jak było małe zostało sprowadzone do domu, bo fajnie mieć pitbulla. Taka moda na blokowych osiedlach. Tyle, że piesio urósł i przestał być milusiński. No i matula z tym bysiorem, na smyczy, choć trudno orzec, kto kogo na spacer prowadzi, szarpie się, nieboga i z sąsiadami koty drze, bo się bysior uwziął rzucać na różne stworzenia: piesy, dzieci, koty. Kiedyś nie wytrzymałem, za telefon, po straż miejską. Przyjechali. I spisali gościa z ratlerkiem, co to go bez smyczy na polance puścił, żeby sobie malec pobiegał. Pies powinien być wyprowadzany na smyczy, najlepiej w kagańcu. Sąsiad się wściekł i teraz za każdym razem, gdy widzi babę z bysiorem, dzwoni po straż miejską. Jakoś jej dopaść chłopaki nie mogą. Za szybka babka dla nich. Ale wytropili już chyba wszystkich z małymi psami – liczy się sukces, czyli ilość.

Podobnie, idzie dziewczyna z jakimś małym pudlem na smyczy. Mijają ją dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, a za nimi leci… wielkie bydlę (pitbull). I dalej na dziewczynę szczekać, warczeć. Tamci zadowoleni, świetny kawał, hahahaha. Naprzeciwko stał radiowóz, dwóch funkcjonariuszy w środku. Dziewczyna podchodzi do radiowozu i pyta, czy mogliby panowie coś z tą sytuacją zrobić. Oni twierdzą, że nic nie widzieli. Dwaj z psem jakieś trzy metry od radiowozu. Policjanci nie widzą niebezpiecznego psa. Dziewczyna nie w ciemię bita, ryknęła na nich, ile sił w płucach, że złoży skargę. Policjant wychodzi i zaczyna jej palcem grozić. Ogląda się ostentacyjnie i stwierdza, że nie widzi ani psa, ani właścicieli. Dziewczyna pod adresem policjanta użyła słów nieparlamentarnych a ten… Wyciąga druczek i chce ją spisywać. Podszedłem i mówię, że jestem świadkiem całej sytuacji i również złożę na nich skargę, pytam o nazwiska. Zaczyna się seria tłumaczeń, przeprosin, bloczek znikł w kieszeni munduru. Sprawy nie ma, przepraszamy, nie zauważyliśmy. Sugeruję, że może od czasu do czasu panowie powinni wyjść z samochodu, mogli by mieć lepszą perspektywę, mogliby coś zobaczyć. Patrzą na mnie spode łba. Koniec sprawy.

Kobieta od natapirowanego mózgu ładuje się do autobusu, siatami torując sobie drogę. Ktoś na głowie kręci palcem kółko.

Zawracam. Mój but utknął w torebce po jakimś tanim żarciu. Może nie tanim, ale śmieciowym. Nie wrócił swój do swego, czyli do śmietnika, niestety. Na bucie mam keczup. Super. Mniam.
Szukam toalety, żeby but do porządku doprowadzić. O! Jest. Wchodzę i słyszę:
- Pisuar, czy toaleta?
- Słucham? - No, pytam, z czego pan będzie korzystał. Bo jak z toalety to drożej.- Nie, ja tylko z umywalki będę korzystał.
- A z toalety pan nie może?
- W toalecie rąk nie będę mył, przecież.
- No tak, ale to najpierw się korzysta z toalety a potem z umywalki.
- Dobrze, niech będzie, ile toaleta?- Złoty pięćdziesiąt. Bo jak pisuar to złotówka.
Daję dwa złote. Dostaję kawałek papieru toaletowego. Rany! Kiedyś oglądałem kronikę PRL, gdzie pokazywali cennik w toalecie publicznej. Myślałem, że czas minął. No tak, czas tak, ale chore sytuacje nie.
Za dwadzieścia minut mam pociąg. Mijam kolejne butiki w przejściu podziemnym. Pasażer może się w nich zaopatrzyć we wszystko, łącznie z akcesoriami do zabawy dla dorosłych. Niemalże wpadam na klienta owego zasłoniętego szczelnie przybytku. Ten, onieśmielony nagłym kontaktem wzrokowym wstydliwie chowa pakunek za siebie i z miną winowajcy rusza w swoją drogę. Ginę w tłumie innych, spieszących się bliźnich. Kieruję się na peron. Tłoczno tu, duszno. Większość z plecakami, walizami, gazetami. Szum rozmów, dźwięczą śmiechy dziewcząt. Wakacje! Jakoś mi się smutno i żal zrobiło. No, bo ja do pracy. Z teczką pełną papierów. Jakbym sobie pojechał nad morze! I już widzę siebie, leżącego na plaży, w słońcu. Cholera, z tą teczką! No bo ja widzę siebie na plaży, w ciepłym piasku, pachnie wodą, napawam się jodem, ale w garniturze, z teczką w ręku. I mam jakieś odjazdowe okulary muchy. Ale jestem szczęśliwy, uśmiecham się do słońca.

Pociąg zawył, zgrzytnął i przeturlał się przez peron.
Wsiadam do pustego, jak na razie, przedziału. Mam miejscówkę przy oknie. Jak dobrze. Nie będę czuł tego smrodu pociągowego. Zamykam oczy. Szuranie, dzień dobry, dzień dobry. Otwieram oczy. Przedział pełny. Koleś przede mną zdejmuje buty, o nie! Proszę, tylko nie to! Panienka przy drzwiach wyjmuje kanapkę. Dwie kobiety naprzeciwko siebie siedzące trajkoczą i trajkoczą. Ruszamy. Trochę powietrza. Dużo powietrza. Zimno! Przymykam okno, mimo protestów innych pasażerów. Otwieramy więc drzwi. Cuchnie. Głośno. Głosy. Dzwoni telefon. Koleś odbiera. I ględzi na cały regulator. Bleblebleble. Pan spod okna, po zakończeniu przez tego rozmowy, zwraca mu uwagę, że może by następnym razem oszczędził współtowarzyszom podróży szczegółów jego życia prywatnego. Na to odpowiedź w polskim stylu – Jak się panu nie podoba, to se pan wyjdzie.

Nie mogę się już doczekać, kiedy se wyjdę i ja!

Komentarze

Nameless pisze…
To jest najlepsza rzecz jaką w życiu czytałam (oczywiście pomijając moje własne :P).
Czekam na więcej wypocin z takim klimatem!!!

Popularne posty z tego bloga

zapach

Burza