- Chodźże, głupia! – syknął zza zasłony, zniecierpliwiony, ciekaw. Dość miał czekania na tę głupią kozę. Powolne kroki. Szelest sukni. Wreszcie podeszła. Cały ten teatr ze spuszczonym wzrokiem, ta kokieteria wstążek, niby niechcący rozplątanych i unoszących się na wietrze, niczym w zaskoczonym oczekiwaniu wyjaśnień. No i ten unoszący się jak żagiel gorset, obiecujący tak wiele, tak pysznie różowy, pełny oczekiwań. - Pan wołał, Mistrzu? – spytała niepewnie, trąc czubkiem trzewika o brudne deski sceny. – Wszak próba zakończona, wszyscy strudzeni pracą oczekują Pana w pubie, Sir. Ostatnie słowo wypowiedziała z przekąsem, niby przez przypadek kpiąco. Hmmm… A zatem uważa, żem hołota. Może i mam szczęście (chwilowe) u dostojnych panów, ale prędzej czy później skończę pod kościołem z wyciągniętą ręką… I kto by przypuszczał, że będzie stała na straży swej wątpliwej cnoty. No, dalej, jaka jest twoja cena, dziwko?! - Znajdujesz się w kręgu moich czarów, dziecino słodka. – Uśmiechnął się lisio. –